Ten wpis to kontynuacja Rady, rady, rady… (cz.1), ponieważ wiem z iloma radami mierzy się młoda mama, która często nie wie, co wybrać, bo z wielu stron dociera tak wiele, często sprzecznych, informacji. Sama często biłam się z myślami i miewałam rozterki, dlatego w tym i kolejnych wpisach chciałabym podzielić się z Wami, jakimi radami byłam raczona w konkretnych przypadkach oraz z jakimi specami i autorytetami (dla mnie) je konfrontowałam.
Dziś o rozszerzaniu diety. Choć w temacie jesteśmy dopiero dwa miesiące, to już widzę, że spora część rad, uwag i „delikatnych” sugestii nie bardzo się sprawdziła. Zaczynam też od tego, ponieważ jest to jeden z tych tematów, w którym miałam dość kategoryczne przekonania, poparte oczywiście wiedzą specjalistów, a co do których [przekonań] spotkałam się z całą falą krytyki i niezrozumienia ze strony nie tylko rodziny i znajomych, ale również lekarza pediatry!
Otóż z mężem zdecydowaliśmy, że zaczniemy rozszerzać dietę naszej córki po skończonym 6. miesiącu życia. Po przeczytaniu kilku poradników i skonfrontowaniu tej wiedzy z opiniami dietetyków uznaliśmy, że właśnie tak chcemy zrobić, no i wtedy się zaczęło…
Po skończonym 4. miesiącu zaczęły się pytania, kiedy zaczynamy z pierwszym jedzeniem. Z pełnym przekonaniem i właściwie trochę naiwnie myśląc, że spotkamy się ze zrozumieniem mówiliśmy jak jest, czyli, że czekamy jeszcze 2 miesiące. Pediatra dosłownie mnie wyśmiała, nakazując wręcz, żebym za 3 dni (bo tego dnia byliśmy na szczepieniu) zaczęła już podawać marchewkę, bo w 6. miesiącu, to dziecko ma już zjeść normalny obiad, mięso! Na szczęście byłam na to przygotowana, bo „nasza” dietetyczka wspominała na szkoleniach o takich sytuacjach. Tak więc postanowiłam, że z pełnym zapałem przyznam pediatrze rację, a zrobię tak, jak podpowiada mi zdrowy rozsądek (i fachowiec dietetyk!). A co podpowiadał mi rozsądek? Oczywiście nie żebym bezkrytycznie słuchała tylko jednego i tylko dietetyka. Postanowiłam posłuchać przede wszystkim swojego dziecka. A córka pokazywała mi, że nie jest jeszcze gotowa na to, aby zacząć jeść coś innego niż mleko. Pomijam fakt, że w 4 miesiącu nie siedziała – chyba w tym wieku to w ogóle rzadkie zjawisko – to nawet nie wykazywała żadnego zainteresowania jedzeniem. Czasem eksperymentalnie podsuwaliśmy jej coś do powąchania, pokazywaliśmy jej co jemy – zero reakcji, w ogóle nie miała pojęcia o co nam chodzi, nawet nie próbowała tego łapać, a przecież wszystko czym mogłaby się pobawić zaraz łapała, więc z tym jedzeniem ewidentnie coś jej śmierdziało.
Aż tu nagle, jakiś tydzień przed skończeniem 6 miesięcy nagle zaskoczyła! Zaczęła interesować się tym, co mamy na talerzach, dlaczego tak śmiesznie ruszamy buziami przy przeżuwaniu, zaczęła wyciągać rączki i chciała próbować. To był dla nas sygnał, że czas-start!
Otrzymałam w tej kwestii całą masę rad. A to, żeby codziennie dawać dziecku małą łyżeczkę soku warzywnego lub najlepiej owocowego, a to żeby zacząć od marchewki z jabłkiem (bo jabłko słodkie!), a to żeby absolutnie nie dawać dziecku niczego w kawałkach bo zadławi się i będzie tragedia. A już w ogóle to mam się martwić, bo jak nie zaczęłam rozszerzać dziecku diety od 4. miesiąca to na pewno będzie niejadkiem, więc sama sobie narobiłam. Także tak.
Ale wiecie co, w ogóle się tym nie przejmowałam, bo wiedziałam jak chcę zacząć. Byłam przygotowana, bo wykupiłam szkolenie u poznańskiej dietetyczki Agaty Fierek-Dziurli „Gruszki czy pietruszki?” (ależ się cieszę, że pandemia przeniosła Cię do onlajnu!). Dodatkowo podglądam też profile innych dietetyków, więc miałam wstępną wiedzę na temat tego, czym jest słynne „blw” (wbrew pozorom ta nazwa wcale nie oznacza „bobas lubi wybór”), jakie jest zapotrzebowania dziecka na poszczególne mikroelementy, jak łączyć rozszerzanie diety z karmieniem piersią, jak powinna wyglądać dieta matki karmiącej, itp., itd.
Powiem Wam, że mieć takie zaplecze to naprawdę ogromny komfort psychiczny, bo człowiek już nie zastanawia się, czy naprawdę robi dobrze, ale jest pewien, że to nie tylko intuicja, która może być zawodna, ale też fakty, z którymi głupio dyskutować.
A jakie ciekawe teorie słyszałam, które dzięki odpowiedniemu przygotowaniu do rozszerzania diety udało mi się między bajki włożyć?
- dziecku warto dosolić (zdrową solą himalajską) i dosłodzić (miodem! albo brązowym cukrem) jedzenie, żeby lepiej smakowało;
- dziecko, które nie ma zębów musi jeść tylko gładkie papki;
- czas rozszerzania diety to dwa razy więcej czasu spędzonego w garach, a przecież teraz są te wszystkie fajne słoiczki, reklamują, że zdrowe i eko;
- dziecko musi siedzieć, żeby zacząć rozszerzać dietę (o tym więcej w kolejnym wpisie);
- zaczyna się od marchewki, a w następnej kolejności daje się marchewkę z jabłkiem;
- kaszki, kasza i jeszcze raz kaszki – oczywiście robione na mleku modyfikowanym, albo na odciągniętym swoim;
- najwięcej żelaza jest w mięsie, a najwięcej białka w mleku (nabiale);
- dziecko musi zjeść cały posiłek każdym możliwym sposobem (samolocik itp.), ale ma się najeść, a jak nie zjada to znaczy, że jest niejadkiem.
To taka próbka, ale chyba już czujecie o co mi chodzi i widzicie, że sami często słyszeliście podobne teksty, nawet w czasach kiedy jeszcze nawet nie byliście tematem zainteresowani. Bo to utarte przekonania, często roznoszone jak zaraza przez poprzednią generację, naszych rodziców czy dziadków. Pamiętajcie jednak, że kiedyś właśnie taki był stan wiedzy. Wasi bliscy nie chcą zrobić krzywy Wam ani Waszym dzieciom, oni po porostu często nie wiedzą, że temat został przebadany na wiele sposobów, że zalecenia mądrych tego świata uległy zmianie, że od czasu kiedy sami byliśmy dziećmi prawie wszystko w tej kwestii się zmieniło. Jak zatem sobie z tym radzić? Ja mam na to dwa sposoby:
- Na opornych, którzy nie dają się przekonać, że teraz jest inaczej: grzecznie i uprzejmie przytakuję, wysłuchuję, co mają do powiedzenia, a później robię swoje. Nie żebym się czasem słuchając nie zagotowała, ale staram się (już) nie wdawać w dyskusje.
- Na takich, których da się zapoznać z nową wiedzą: podrzucam artykuły, książki, filmiki dotyczące interesującego mnie tematu (nie tylko w kwestii rozszerzania diety) i w ten sposób wyjaśniam dlaczego robię tak, a nie inaczej. Muszę tu pochwalić swoją teściową, ponieważ Ona zawsze ogląda lub czyta podesłane przeze mnie materiały i często potrafi na tej podstawie zrewidować swoją wiedzę w wielu kwestiach. („Gruszka czy Pietruszka?” na swoich profilach na FB i YT często proponuje bezpłatne filmiki, które mogą uświadomić opornych.)
Wiedza i doświadczenie naszych starszych bliskich jest w wielu sytuacjach niezwykle cenna, czasem wręcz nieoceniona, ale jeśli są tematy, które mogły ulec zmianie i się zdezaktualizować, to zdecydowanie warto z tą wiedzą się zapoznać. Takim tematem jest niewątpliwie rozszerzanie diety.
Kończąc powiem Wam, że moja córka absolutnie nie jest niejadkiem – zajada wspaniale, aż rodzicom serca rosną, a jej brzuszek 😉 Spróbowała już większości podstawowych warzyw, owoców (także cytrusów i innych egzotycznych), zjada zupy, również gotowane na mięsnym rosole, zjada wszelkie ryże, kasze, strączki i wiele innych. Rozszerzanie diety to dla nas świetna zabawa, która nie kosztuje mnie wcale więcej gotowania, a wprowadziła zdrowe nawyki żywieniowe całej naszej rodzinie.