
Kilka razy zaczynałam ten wpis nim powstał w takim kształcie, bo cały czas miałam z tyłu głowy to, co nieustannie czytam pod wieloma wpisami dotyczącymi karmienia piersią. Nie mam pojęcia z jakiego tak naprawdę powodu, ale praktycznie zawsze musi się w komentarzach do takich wpisów wywiązać jakaś dziwna dyskusja, a wręcz rywalizacja (?) pomiędzy mamami karmiącymi piersią a karmiącymi butelką. Chciałabym jednak odciąć się od tego, bo po prostu nie mam doświadczenia w karmieniu butelką (chociaż bym chciała – dalej wyjaśnię dlaczego), a poza tym nie mam zamiaru opowiadać się po żadnej ze stron, a jedynie wesprzeć mamy karmiące piersią, które jak się okazuje też miewają wiele problemów.
Zacznę jednak od tego, dlaczego karmię piersią. Z jednego prostego powodu – nie mam powodu, żeby nie karmić. Chcę, mam pokarm, mój pokarm wystarcza mojemu dziecku do prawidłowego rozwoju i przybierania na wadze, nie wiąże się to ani dla mnie, ani dla niej z jakimkolwiek dyskomfortem, w dodatku jest to rozwiązanie dość oszczędne i ekologiczne, w dodatku jestem na rocznym urlopie macierzyńskim i nie muszę wracać szybciej do pracy. Zatem nie mam powodu, by nie karmić. Tzn. mam, ale tych „przeciw” jest mniej.
Karmię córkę od 6 miesięcy, czyli od urodzenia. I od razu nie było łatwo, tzn. wiem, że nigdy nie jest. We wpisie Szkoła rodzenia – czy warto? pisałam Wam o tym, że na zajęciach z CDL karmienie piersią (lub butelką, ale swoim pokarmem) było bardzo ideologizowane, ale zabrakło faktycznego przyjrzenia się piersiom przyszłych mam. Tak się złożyło, że akurat moje piersi okazały się „nieidealne”, a mianowicie okazało się, że brodawki są bardzo krótkie i mimo działających hormonów i stymulacji przez ssanie dziecka nie chcą się wydłużać, tak jak dzieje się to w większości przypadków. Na szczęście lub nieszczęście (jeszcze nie umiem tego ocenić) w szpitalu panie położne szybko zareagowały i kazały mojemu mężowi dostarczyć mi silikonowe nakładki na piersi. Są to nakładki, które dopasowują się do piersi obejmując cały sutek, dzięki czemu podczas ssania dziecka wytwarza się w nich coś w rodzaju próżni, która umożliwia dziecku jedzenie niemal jakby jadło bezpośrednio z piersi. Z jednej strony uratowało to sytuację, bo wiedziałam, że mogę nakarmić swoją córeczkę choćby tym pierwszym najważniejszym pokarmem (siarą), ale z drugiej strony, z powodu dość dużych rozmiarów tego sztucznego sutka, moja córka nie chciała już złapać „gołej” piersi.
Także miałam zgryz – z jednej strony byłam szczęśliwa, że mimo wszystko karmię piersią, ale z drugiej strony dobijało mnie wszystko, co dookoła:
- ciągle trzeba porządnie myć te nakładki, bo zostają na nich resztki mleka, które zasychają czy też mogą się psuć;
- gdziekolwiek się jedzie czy wychodzi trzeba nakładki mieć ze sobą, bo inaczej nie nakarmię dziecka (czasem po nocach mi się śniło, że ich zapomniałam i nie mogę jej nakarmić, koszmar!)
- Im starsze dziecko, tym bardziej rozumie, że coś tam jest – zaczyna się nimi bawić, gnieść je, ściągać, a w końcu wyrzucać. I znowu wracamy do mycia!
Do tego wszystkiego naczytałam się w internecie, że zbyt długie stosowanie tego typu nakładek skutkuje zaburzeniami laktacji, odrzuceniem piersi przez dziecko itp. itd. No generalnie marzyłam o tym, żeby jednak nauczyć Małą jeść „normalnie”. W tym celu umówiłam się z CDL na wizytę domową, żeby pomogła nam się „przestawić”. Myślicie, że się udało? A skądże! Mała darła się w niebogłosy – dość, że bez nakładki, to jeszcze w tzw. pozycji spod pachy, której moja córka nie znosi. Generalnie po tej wizycie próbowałam jeszcze kilka razy, aż w końcu się poddałam snując teorię, że nie będę męczyć dziecka (ani siebie), bo może jak trochę podrośnie i jej aparat gębowy będzie większy i sprawniejszy, to wrócimy do tematu. Myślicie, że się udało? Ano wyobraźcie sobie, że… tak! Któregoś dnia po skończonym 5 miesiącu (czyli zupełnie niedawno) moja córka w przypływie łakomstwa nie zauważyła, że spadła jej nakładka i po prostu złapała pierś! Szczęka mi opadła do kolan, ale postanowiłam pójść za ciosem. Nie było to magiczne przejście, nie myślcie sobie. Czasem jeszcze domagała się nakładki, nawet nie do samego jedzenia, ale raczej nakładka pełniła rolę smoczka, który stymulował i uspokajał ją przed snem. Więc używałyśmy przez chwilę nakładek tylko do wieczornych i nocnych karmień, ale w ciągu dnia już nie. Aż do momentu, kiedy Mała po prostu któregoś dnia zasnęła przy „gołej piersi” w ciągu dnia. To był dla mnie sygnał, że już możemy pozbyć się nakładek. Tak też zrobiłyśmy. Od około 2 tygodni nie używamy nakładek już w ogóle. Przeogromna ulga (psychiczna, nie fizyczna) i chyba w jakimś sensie też dowartościowałam się dzięki temu. Wiele mam wie, że niestety czasem takie niuanse sprawiają, że czujemy, że coś jest z nami nie tak – „o matko, nie urodziłam naturalnie!”, „o matko, nie jestem w stanie nakarmić dziecka piersią, tylko przez jakiś plastik!”, a hormony niepotrzebnie to uczucie potęgują. Oczywiście na wyjścia nakładki zawsze mam w torbie, tak w razie czego, choć (odpukać!) póki co nie były potrzebne. A co mam na myśli pisząc, że ulgę odczułam tylko psychiczną, a nie fizyczną? Niestety przechodzę teraz to, co większość mam karmiących piersią przechodzi na początku, czyli koszmarne sterroryzowanie brodawek. Na szczęście mam w domu wielki słoik lanoliny, która nie tylko dobrze zabezpiecza sutki, ale jest też bezpieczna dla dziecka i nie trzeba jej zmywać przed karmieniem.
Czy karmię również butelką? Tak jak wcześniej wspomniałam, nie karmię, chociaż bym chciała. Nie będę udawać, że jest jakiś inny powód moich chęci niż… lenistwo, ochota pospania ciągiem dłużej niż 3-4 godziny. Wiadomo, że gdyby Mała jadła z butelki, to równie dobrze mógłby karmić ją tata, a ja miałabym czasem przerwę, no ale nie. Niestety moja córka odrzuciła butelkę. I tutaj okazuje się, że w szkole rodzenia mieli rację. A mianowicie mówili, że dziecko powinno mieć maksymalnie 2 wzorce ssania, bo trzeci prawie na pewno odrzuci, a zatem pierś+butelka lub pierś+smoczek lub butelka+smoczek. Początkowo zdecydowaliśmy, że nie będziemy używać smoczka – wiecie, będzie tylko na naprawdę trudne sytuacje, więc Mała czasem łaskawie zgodziła się zjeść mleczko z butelki (w pierwszych tygodniach po porodzie mąż został ze mną w domu i pomagał mi ogarnąć choć 1-2 z 12 karmień). Niestety to, co dobre szybko się kończy. Tata wrócił do pracy, przestał wstawać w nocy i karmić butelką, a w dodatku uznał, że nie ma piersi więc musi znaleźć inny sposób na uspokajanie córki. No i znalazł… smoczek. Na początku cieszyliśmy się, że łamiemy stereotypy, bo nasza córka przecież zaakceptowała trzy wzorce ssania. Do czasu. Oczywiście odrzuciła najrzadziej używany, czyli butelkę. Ku mojej rozpaczy, bo możliwości dłuższego spania lub dłuższego wyjścia z domu odeszły w zapomnienie. Nie będę ukrywać, że nie wkurzam się o to na swojego męża, ale to temat na inny wpis.
Jednoczesną wadą i zaletą karmienia piersią jest to, że karmi się na żądanie. Zatem z jeden strony mam pewność, że jeśli moja córka będzie głodna, to „zawoła”, ale z drugiej strony jest właśnie problem (dla mnie), że bufet musi być nieustannie dostępny. Na szczęście karmiąc tylko, kiedy laktacja się ustabilizuje, ma problemów z nawałami mlecznymi, zapaleniami czy innymi cyca-dramatami (nie mówię, że u nikogo, ale ja nie doświadczyłam, poza tym na samym początku, kiedy człowiek jeszcze nie wie, że to co się dzieje to właśnie nawał).
Jasne, że czasem mnie to wszystko wkurza, z takich ludzkich powodów – zmęczenie, frustracja, poczucie, że jest się niemal zrośniętym z tym małym człowiekiem (tak, wiem, że dla niektórych to zaleta). Tak czy siak, mimo wszystkich kłopotów i kłopocików i tak cieszę się, że udało mi się ogarnąć temat. Czas zasuwa w takim tempie, że ani się obejrzę, a będziemy się żegnać z karmieniem piersią (tą myślą się pocieszam, kiedy moja córeczka postanawia zrobić sobie o jedną nocną pobudkę więcej).
Bez względu na to w jak sposób się karmi, dwóch rzeczy jestem pewna: 1. zawsze pojawiają się jakieś kłopoty, przeszkody, zgryzy czy frustracje; 2. zawsze chodzi o to, żeby nasze dziecko dostało wartościowy posiłek, który zapewni mu zdrowie i prawidłowy rozwój.
PS. O tym, z iloma radami spotykam się karmiąc piersią opowiem w innym wpisie, bo dopiero przy dziecku człowiek przekonuje się ilu wokół niego ekspertów w studiu, którzy w każdej chwili spieszą w radą, o którą nie prosisz. Ale jak już jestem przy karmieniu piersią, to muszę podzielić się z Wami jedną rzeczą. Ostatnio słuchałam bardzo fajnego Webinaru Magdaleny Komsty z wymagajace.pl, której strategię postanowiłam pożyczyć, a mianowicie – nie słucham rad dotyczących karmienia piersią od osób, które nie karmiły wcale lub karmiły krócej niż ja. I wiece co? Odpadło mi już przynajmniej 4-5 natrętnych doradców!