zaczytane.pl - Blog dla rodziców, dziadków, cioć…
  • Strona główna
  • Blog
    • Parentingowe dyrdymały
    • To, co czytam z dzieckiem
    • To, co ja czytam
  • Do pobrania
  • O mnie
Strona główna
Blog
    Parentingowe dyrdymały
    To, co czytam z dzieckiem
    To, co ja czytam
Do pobrania
O mnie
zaczytane.pl - Blog dla rodziców, dziadków, cioć…
  • Strona główna
  • Blog
    • Parentingowe dyrdymały
    • To, co czytam z dzieckiem
    • To, co ja czytam
  • Do pobrania
  • O mnie
Blog•Parentingowe dyrdymały

Rady, rady, rady… (cz.1)

rady, rady, rady
8 listopada 2020 przez admin Brak komentarzy

Odkąd zostałam mamą zewsząd zalewają mnie rady: jak ubrać dziecko, jak karmić, kiedy rozpocząć rozszerzanie diety, kiedy zacząć sadzać i wiele, wieeeele innych. Oczywiście wiesz, których rad jest najwięcej? Tych, o które nie proszę i których nie potrzebuję! Zastanawiam się z czego to wynika!? Czy jako świeżo upieczona mama jestem bardziej wyczulona na takie rzeczy? Trochę na pewno! 

Moje poirytowanie wynika jednak także z tego, że są kwestie, w których radzę się przede wszystkim fachowców w danej dziedzinie i osób, które w jakimś sensie uznaję za autorytety, dlatego często zdanie pani ze sklepu, która widzi mnie raz w tygodniu mam w głębokim poważaniu (bez urazy). Nie oznacza to, że osoba bez fachowego tytułu na pewno nie ma niczego wartościowego do przekazania, ale uważam, że każdą wiedzę należy filtrować. Niczyje zdanie nie jest prawdą objawioną! Niestety czasem nawet bliscy nie rozumieją, że jeśli mam do wyboru opinię dobrego lekarza i na przykład mojej mamy, którą kocham i szanuję, to i tak często posłucham jednak lekarza (choć nie zawsze!). Bardzo ważne jest też, żeby mieć poczucie, że robi się wszystko zgodnie ze swoją intuicją i przekonaniami. I to akurat jest złota rada mojej siostry, która wśród wielu mniej i bardziej trafnych rad jakich mi udzieliła, jedną dała mi naprawdę świetną i za to będę jej dozgonnie wdzięczna. Powiedziała: „Aga, dostaniesz dużo rad od różnych ludzi. Jasne, że części warto posłuchać i przemyśleć, ale pamiętaj, najważniejsze jest to, co Ty czujesz i o czym jesteś przekonana. To ty jesteś matką tego dziecka, spędzasz z nim więcej czasu niż ktokolwiek inny i wiesz najlepiej, co jest dla niego dobre. Słuchaj swojej intuicji i tego, co nazywają instynktem macierzyńskim – ja wierzę, że on istnieje i Ty na pewno go masz!”

Powiem Wam, że trafiła tymi słowami idealnie akurat w czasie kiedy miałam kryzys macierzyński i właśnie przez natłok beznadziejnych rad byłam prawie przekonana, że jestem koszmarną matką. Mogę się założyć, że każda z Nas ma takie chwile (czasem nawet częściej niż raz w tygodniu), ale nie każda się do tego przyznaje. Od tego czasu nie tylko bardziej ufam sobie, ale też dużo łatwiej jest mi znieść, przetrawić i przeanalizować obiektywnie kolejne uwagi i „rady”.

Chciałabym zwrócić się do wszystkich doświadczonych mam, cioć i babć, które mają w swoim otoczeniu młodą mamę, która zaczyna dopiero swoją przygodę z macierzyństwem.

Proszę, pamiętaj, że to dla niej coś zupełnie nowego. Nagle stała się odpowiedzialna za małą istotę, którą musi nauczyć wszystkiego, którą musi wychować na samodzielnego w przyszłości człowieka. Ale mimo nowej roli wciąż jest to ta sama dorosła kobieta, która wiedziała, co robi i była na to gotowa. Po co to piszę? Bo niestety okazuje się, że nie jest to takie oczywiste. Bardziej doświadczone mamy, ciocie i babcie zapominają jak to było, kiedy to one były w tym miejscu swojego życia. Pamiętaj proszę, że ta młoda mama nie potrzebuje uwag, przytyków, porównań i „delikatnych sugestii”. Ona po prostu potrzebuje wsparcia, potrzebuje zapewnienia, że jest dobrą mamą i że dobrze sobie radzi. Jeśli dasz jej poczucie bezpieczeństwa i zbudujesz jej zaufanie (tak, w tej sytuacji trzeba to zrobić od nowa), wtedy ona na pewno z chęcią przyjdzie od Ciebie z każdym problemem.

Zgadnij do kogo ja w pierwszej kolejności dzwonię kiedy mam problem! Oczywiście do mojej siostry. I nie znaczy to, że teraz stosuję się do wszystkich jej rad. Oczywiście, że nie. Ale traktuję jej rady jak pewnego rodzaju punkt odniesienia. Jej słowa nie są słowami kogoś, kto wie lepiej czego potrzebuje moje dziecko. Jej słowa są elementem dialogu, który chcę prowadzić, bo wiem, że ona uznaje i szanuje moją autonomię w tej nowej roli. Ona mówi, co sprawdziło się w jej przypadku, ale wcale nie twierdzi, że musi się to udać w każdym innym. A to niestety jest plaga wszystkich „złotych” rad – Jak tak zrobiłam, zobaczysz, że na pewno zadziała! Bez zastanawiania się jestem w stanie podać Wam przynajmniej 5 przykładów takich, rzeczy, o których ktoś mnie zapewniał, a okazało się, że u mojej córki wyszło wręcz przeciwnie!

Jestem wielką fanką serialu O mnie się nie martw i w pierwszym lub drugim odcinku najnowszego sezonu usłyszałam słowa, które zostały włożone w usta dość komicznej bohaterki Grażyny, ale jeśli się nad nimi zastanowić, to jest w nich tak wiele prawdy. Powiedziała o tym, że bycie matką to stan nieustannego poczucia winy. Czy tak nie jest? Dziecko urodziło się przez CC – to moja wina, coś ze mną nie tak, bo nie naturalnie. Dziecko nie przybiera zbyt szybko na wadze – to moja wina, bo na pewno mój pokarm mu nie wystarcza. Nie karmię dziecka piersią – jestem złą matką. Dziecko upadło lub się przewróciło – to moja wina, bo nie przypilnowałam. I tak bez przerwy!

Koleżanko, siostro, ciociu, babciu! Ta świeżo upieczona mama już naprawdę ma dość burzy emocjonalno-hormonalnej. Nie dokładaj jej. Okaż jej wsparcie i zrozumienie. Nie doradzaj, nie sugeruj, po prostu bądź. Ona teraz właśnie tego potrzebuje najbardziej!

Podziel się:
Czas czytania: 1 min
Blog•Parentingowe dyrdymały

Już pół roku!

4 listopada 2020 przez admin Brak komentarzy

Wrzucam ten wpis równo o 10:00, bo dokładnie 6 miesięcy temu o tej porze urodziło się moje 3370g szczęścia. Nie znajduję na to szczęście innego słowa niż angielskie pure, bo mimo że z wykształcenia jestem filologiem polskim, to nie widzę w naszym języku słowa, które oddałoby głębię i nieskazitelność tego uczucia. Dokładnie o 10:00 usłyszałam dźwięk jakby ktoś odkorkował szampana (moment przejścia główki przez jamę brzuszną) i zaraz po tym przeciągły, gardłowy, wibrujący wrzask. Wrzask, którego nikt nie spodziewałby się z tak małego gardełka. Wrzask, który był nieprawdopodobnie pięknym i wzruszającym dźwiękiem. Wrzask, którego nigdy nie zapomnę.

Dalej moja Córeczka została mi pokazana, a ja starałam się, w mgnieniu oka i mimo oszołomienia, zapamiętać każdy szczegół jej ślicznej maleńkiej buźki. Była taka malutka. Tak rozkosznie i jednocześnie przerażająco malutka. Gdy tylko dostałam ją na pierś w sali poporodowej, to nie mogłam oderwać od niej oczu. Toczyła się we mnie szalona wariacja uczuć. Koszmarny ból pociętego brzucha, z którego stopniowo schodziło znieczulenie skutecznie tłumiła mieszanka miłości, zachwytu i podziwu ze szczyptą niedowierzania, że oto już mam Ją w swoich ramionach, na sercu, a dopiero co była jeszcze pod nim.

I t uczucie wzruszenia wciąż nie mija. Wciąż wzruszam się obserwując ją we śnie, w zabawie, przy jedzeniu. Każdy jej postęp jest wzruszający, piękny i niepowtarzalny. Staram się nie uronić ani chwili, choć wiadomo, że życie i obowiązki nie czekają. Każdy dzień daje mi kolejne powody do dumy, choć nieuchronnie oddala mnie od chwili kiedy była taka maleńka. Nie wierzę, że minęło już pół roku. Czas tak szybko leci.

Jestem bardzo wdzięczna losowi, że moja Córeczka jest zdrowa i dobrze się rozwija. Jestem wdzięczna mojemu mężowi i sytuacji, że mogę pozwolić sobie na roczny urlop macierzyński i być przy mojej Małej przez cały rok. Jestem wdzięczna sobie, że wyzwoliły się we mnie pokłady miłości, cierpliwości i opiekuńczości, o które siebie nie podejrzewałam. W ogóle przepełnia mnie wdzięczność, taka po prostu. To chyba „efekt uboczny” bycia mamą.

To będzie kolejny piękny wspólny dzień!

Podziel się:
Czas czytania: 1 min
Blog•Parentingowe dyrdymały

Moje karmienie piersią

moje karmienie piersią
1 listopada 2020 przez admin Brak komentarzy

Kilka razy zaczynałam ten wpis nim powstał w takim kształcie, bo cały czas miałam z tyłu głowy to, co nieustannie czytam pod wieloma wpisami dotyczącymi karmienia piersią. Nie mam pojęcia z jakiego tak naprawdę powodu, ale praktycznie zawsze musi się w komentarzach do takich wpisów wywiązać jakaś dziwna dyskusja, a wręcz rywalizacja (?) pomiędzy mamami karmiącymi piersią a karmiącymi butelką. Chciałabym jednak odciąć się od tego, bo po prostu nie mam doświadczenia w karmieniu butelką (chociaż bym chciała – dalej wyjaśnię dlaczego), a poza tym nie mam zamiaru opowiadać się po żadnej ze stron, a jedynie wesprzeć mamy karmiące piersią, które jak się okazuje też miewają wiele problemów.

Zacznę jednak od tego, dlaczego karmię piersią. Z jednego prostego powodu – nie mam powodu, żeby nie karmić. Chcę, mam pokarm, mój pokarm wystarcza mojemu dziecku do prawidłowego rozwoju i przybierania na wadze, nie wiąże się to ani dla mnie, ani dla niej z jakimkolwiek dyskomfortem, w dodatku jest to rozwiązanie dość oszczędne i ekologiczne, w dodatku jestem na rocznym urlopie macierzyńskim i nie muszę wracać szybciej do pracy. Zatem nie mam powodu, by nie karmić. Tzn. mam, ale tych „przeciw” jest mniej.

Karmię córkę od 6 miesięcy, czyli od urodzenia. I od razu nie było łatwo, tzn. wiem, że nigdy nie jest. We wpisie Szkoła rodzenia – czy warto? pisałam Wam o tym, że na zajęciach z CDL karmienie piersią (lub butelką, ale swoim pokarmem) było bardzo ideologizowane, ale zabrakło faktycznego przyjrzenia się piersiom przyszłych mam. Tak się złożyło, że akurat moje piersi okazały się „nieidealne”, a mianowicie okazało się, że brodawki są bardzo krótkie i mimo działających hormonów i stymulacji przez ssanie dziecka nie chcą się wydłużać, tak jak dzieje się to w większości przypadków. Na szczęście lub nieszczęście (jeszcze nie umiem tego ocenić) w szpitalu panie położne szybko zareagowały i kazały mojemu mężowi dostarczyć mi silikonowe nakładki na piersi. Są to nakładki, które dopasowują się do piersi obejmując cały sutek, dzięki czemu podczas ssania dziecka wytwarza się w nich coś w rodzaju próżni, która umożliwia dziecku jedzenie niemal jakby jadło bezpośrednio z piersi. Z jednej strony uratowało to sytuację, bo wiedziałam, że mogę nakarmić swoją córeczkę choćby tym pierwszym najważniejszym pokarmem (siarą), ale z drugiej strony, z powodu dość dużych rozmiarów tego sztucznego sutka, moja córka nie chciała już złapać „gołej” piersi.

Także miałam zgryz – z jednej strony byłam szczęśliwa, że mimo wszystko karmię piersią, ale z drugiej strony dobijało mnie wszystko, co dookoła:

  • ciągle trzeba porządnie myć te nakładki, bo zostają na nich resztki mleka, które zasychają czy też mogą się psuć;
  • gdziekolwiek się jedzie czy wychodzi trzeba nakładki mieć ze sobą, bo inaczej nie nakarmię dziecka (czasem po nocach mi się śniło, że ich zapomniałam i nie mogę jej nakarmić, koszmar!)
  • Im starsze dziecko, tym bardziej rozumie, że coś tam jest – zaczyna się nimi bawić, gnieść je, ściągać, a w końcu wyrzucać. I znowu wracamy do mycia!

Do tego wszystkiego naczytałam się w internecie, że zbyt długie stosowanie tego typu nakładek skutkuje zaburzeniami laktacji, odrzuceniem piersi przez dziecko itp. itd. No generalnie marzyłam o tym, żeby jednak nauczyć Małą jeść „normalnie”. W tym celu umówiłam się z CDL na wizytę domową, żeby pomogła nam się „przestawić”. Myślicie, że się udało? A skądże! Mała darła się w niebogłosy – dość, że bez nakładki, to jeszcze w tzw. pozycji spod pachy, której moja córka nie znosi. Generalnie po tej wizycie próbowałam jeszcze kilka razy, aż w końcu się poddałam snując teorię, że nie będę męczyć dziecka (ani siebie), bo może jak trochę podrośnie i jej aparat gębowy będzie większy i sprawniejszy, to wrócimy do tematu. Myślicie, że się udało? Ano wyobraźcie sobie, że… tak! Któregoś dnia po skończonym 5 miesiącu (czyli zupełnie niedawno) moja córka w przypływie łakomstwa nie zauważyła, że spadła jej nakładka i po prostu złapała pierś! Szczęka mi opadła do kolan, ale postanowiłam pójść za ciosem. Nie było to magiczne przejście, nie myślcie sobie. Czasem jeszcze domagała się nakładki, nawet nie do samego jedzenia, ale raczej nakładka pełniła rolę smoczka, który stymulował i uspokajał ją przed snem. Więc używałyśmy przez chwilę nakładek tylko do wieczornych i nocnych karmień, ale w ciągu dnia już nie. Aż do momentu, kiedy Mała po prostu któregoś dnia zasnęła przy „gołej piersi” w ciągu dnia. To był dla mnie sygnał, że już możemy pozbyć się nakładek. Tak też zrobiłyśmy. Od około 2 tygodni nie używamy nakładek już w ogóle. Przeogromna ulga (psychiczna, nie fizyczna) i chyba w jakimś sensie też dowartościowałam się dzięki temu. Wiele mam wie, że niestety czasem takie niuanse sprawiają, że czujemy, że coś jest z nami nie tak – „o matko, nie urodziłam naturalnie!”, „o matko, nie jestem w stanie nakarmić dziecka piersią, tylko przez jakiś plastik!”, a hormony niepotrzebnie to uczucie potęgują. Oczywiście na wyjścia nakładki zawsze mam w torbie, tak w razie czego, choć (odpukać!) póki co nie były potrzebne. A co mam na myśli pisząc, że ulgę odczułam tylko psychiczną, a nie fizyczną? Niestety przechodzę teraz to, co większość mam karmiących piersią przechodzi na początku, czyli koszmarne sterroryzowanie brodawek. Na szczęście mam w domu wielki słoik lanoliny, która nie tylko dobrze zabezpiecza sutki, ale jest też bezpieczna dla dziecka i nie trzeba jej zmywać przed karmieniem.

Czy karmię również butelką? Tak jak wcześniej wspomniałam, nie karmię, chociaż bym chciała. Nie będę udawać, że jest jakiś inny powód moich chęci niż… lenistwo, ochota pospania ciągiem dłużej niż 3-4 godziny. Wiadomo, że gdyby Mała jadła z butelki, to równie dobrze mógłby karmić ją tata, a ja miałabym czasem przerwę, no ale nie. Niestety moja córka odrzuciła butelkę. I tutaj okazuje się, że w szkole rodzenia mieli rację. A mianowicie mówili, że dziecko powinno mieć maksymalnie 2 wzorce ssania, bo trzeci prawie na pewno odrzuci, a zatem pierś+butelka lub pierś+smoczek lub butelka+smoczek. Początkowo zdecydowaliśmy, że nie będziemy używać smoczka – wiecie, będzie tylko na naprawdę trudne sytuacje, więc Mała czasem łaskawie zgodziła się zjeść mleczko z butelki (w pierwszych tygodniach po porodzie mąż został ze mną w domu i pomagał mi ogarnąć choć 1-2 z 12 karmień). Niestety to, co dobre szybko się kończy. Tata wrócił do pracy, przestał wstawać w nocy i karmić butelką, a w dodatku uznał, że nie ma piersi więc musi znaleźć inny sposób na uspokajanie córki. No i znalazł… smoczek. Na początku cieszyliśmy się, że łamiemy stereotypy, bo nasza córka przecież zaakceptowała trzy wzorce ssania. Do czasu. Oczywiście odrzuciła najrzadziej używany, czyli butelkę. Ku mojej rozpaczy, bo możliwości dłuższego spania lub dłuższego wyjścia z domu odeszły w zapomnienie. Nie będę ukrywać, że nie wkurzam się o to na swojego męża, ale to temat na inny wpis.

Jednoczesną wadą i zaletą karmienia piersią jest to, że karmi się na żądanie. Zatem z jeden strony mam pewność, że jeśli moja córka będzie głodna, to „zawoła”, ale z drugiej strony jest właśnie problem (dla mnie), że bufet musi być nieustannie dostępny. Na szczęście karmiąc tylko, kiedy laktacja się ustabilizuje, ma problemów z nawałami mlecznymi, zapaleniami czy innymi cyca-dramatami (nie mówię, że u nikogo, ale ja nie doświadczyłam, poza tym na samym początku, kiedy człowiek jeszcze nie wie, że to co się dzieje to właśnie nawał).

Jasne, że czasem mnie to wszystko wkurza, z takich ludzkich powodów – zmęczenie, frustracja, poczucie, że jest się niemal zrośniętym z tym małym człowiekiem (tak, wiem, że dla niektórych to zaleta). Tak czy siak, mimo wszystkich kłopotów i kłopocików i tak cieszę się, że udało mi się ogarnąć temat. Czas zasuwa w takim tempie, że ani się obejrzę, a będziemy się żegnać z karmieniem piersią (tą myślą się pocieszam, kiedy moja córeczka postanawia zrobić sobie o jedną nocną pobudkę więcej).

Bez względu na to w jak sposób się karmi, dwóch rzeczy jestem pewna: 1. zawsze pojawiają się jakieś kłopoty, przeszkody, zgryzy czy frustracje; 2. zawsze chodzi o to, żeby nasze dziecko dostało wartościowy posiłek, który zapewni mu zdrowie i prawidłowy rozwój.

 

PS. O tym, z iloma radami spotykam się karmiąc piersią opowiem w innym wpisie, bo dopiero przy dziecku człowiek przekonuje się ilu wokół niego ekspertów w studiu, którzy w każdej chwili spieszą w radą, o którą nie prosisz. Ale jak już jestem przy karmieniu piersią, to muszę podzielić się z Wami jedną rzeczą. Ostatnio słuchałam bardzo fajnego Webinaru Magdaleny Komsty z wymagajace.pl, której strategię postanowiłam pożyczyć, a mianowicie – nie słucham rad dotyczących karmienia piersią od osób, które nie karmiły wcale lub karmiły krócej niż ja. I wiece co? Odpadło mi już przynajmniej 4-5 natrętnych doradców!

Podziel się:
Czas czytania: 1 min
Blog•Parentingowe dyrdymały

Rodziłam w pandemii

poród w pandemii
28 października 2020 przez admin Brak komentarzy

Tak, rodziłam w pandemii. Ani się chwalę, ani żalę. Wiem jednak, że perspektywa rodzenia dziecka, zwłaszcza pierwszego, w otoczeniu obcych ludzi i bez wsparcia bliskich może być stresująca, a nawet przerażająca, dlatego jeśli masz urodzić w najbliższym czasie, to może choć trochę pomogę Ci się przygotować.

I zacznę od tego, że miałam cesarskie cięcie. Zatem jeśli należysz do grona osób, które uważają, że CC to nie poród, to możesz nie czytać dalej. A jeśli dziwi Cię to, co napisałam to wiedz, że tak – są ludzie, którzy uważają, że CC to nie poród (nie taki z prawdziwego zdarzenia). Ale o tym opowiem w innym wpisie.

Jak to zatem było z moim porodem w pandemii?

W związku z tym, że na tydzień przed rozwiązaniem moja córka nie zdecydowała się obrócić główką w dół, lekarka, która prowadziła moją ciążę podjęła decyzję o konieczności przeprowadzenia cięcia cesarskiego. Z jednej strony byłam przerażona, bo oczywiście nie tak to planowałam, ale z drugiej i tak wiedziałam, że, w związku z panującymi obostrzeniami, mojego męża nie będzie przy mnie, więc było mi trochę mniej przykro.

Przyjęcie do szpitala trwało całe wieki! Siedziałam, wypisywałam zgody, zaświadczenia, dokumenty i inne cuda niewidy przez ponad 2 godziny. (Biurokracja okrutna – teraz nawet żeby urodzić dziecko musisz najpierw wyprodukować książkę telefoniczną.) O 7:00 byłam w rejestracji, wyszłam z niej trochę po 9:00, poszłam na KTG, a moja córka urodziła się o 10:00. Tak więc, jak widzisz, sprawy wbrew pozorom w końcu nabrały tempa. Jeszcze około 30-40 minut trwało zaszycie mi brzucha, a później już zostałam przewieziona na oddział poporodowy, gdzie w niedługim czasie została przywieziona mi moja Mała.

I znowu było mi przykro, że mój mąż nie może zobaczyć jej na żywo. Myślę, że jemu też było bardzo trudno, że swoją wyczekiwaną przez 9 miesięcy córeczkę mógł zobaczyć chwilowo tylko przez Messengera. Chwała technologii, że w ogóle istniała taka szansa!

I powiem Wam, że na tym moje „przykro mi” się skończyło. Jasne, że z pociachanym brzuchem i brakiem funkcjonujących mięśni było mi cholernie ciężko, ale fakt, że nie miałam nikogo do pomocy zmusił mnie do szybszej mobilizacji i stanięcia na nogi, bo musiałam zająć się córką. (Szpital, w którym rodziłam działa w tzw. systemie „rooming in”, czyli od razu po porodzie dostaje się dziecko do swojej sali i nie ma możliwości oddania go na oddział noworodkowy, żeby „odespać”, na co wcześniej namawiało mnie wiele osób. I wiecie co? Nawet gdyby była taka opcja, to i tak bym nie skorzystała.)

Nie będę czarować, że nagle zrobiło się super i generalnie to mogłabym zamieszkać na oddziale poporodowym, ale prawda jest taka, że rodzenie w pandemii ma swoje plusy. Nie przejmowałam się tym, że siedzę na łóżku z wywalonymi cycami i razem (ja i dziecko) uczymy się karmienia piersią, bo jedyne osoby jakie mogły mnie zobaczyć to inne mamy lub personel – dla wszystkich ten widok był czymś zupełnie normalnym. Nie przejmowałam się, że tzw. odchody poporodowe przelały mi się przez podkład wielkości pieluchy, bo to też było normalne. Nie przejmowałam się, że po tak gigantycznym naruszeniu wnętrzności, kiedy jelita dochodzą do siebie mam wzdęcia jak sto pięćdziesiąt, bo to też było normalne! W pierwszej dobie miałam rozpieprzone włosy, brudną piżamę, podkrążone oczy (spałam 40 minut z przerwami), brzuch jakbym nadal była w ciąży (to akurat trwało trochę dłużej) – generalnie nie wyglądałam jak typowa mama z instagrama, ale wiesz co? Nieważne, bo każda z nas tak wyglądała. Między kobietami panowała atmosfera przyjaźni, solidarności, wsparcia i zrozumienia. I to było piękne. Natychmiast jest się zmuszonym do zwiększonego zaufania do tak naprawdę obcych ludzi. Bo przecież nie pójdziesz z noworodkiem do toalety, więc musisz zostawić go pod opieką koleżanki z pokoju. To naprawdę bardzo zdrowe, bo uczysz się, że nie tylko w Twoich rękach dziecko jest bezpieczne, że trzeba zaufać. Tak dla zdrowia psychicznego.

Oczywiście warunki sanitarne były na najwyższym poziomie, wszyscy wszędzie chodzili w maseczkach, wszędzie obowiązywała dezynfekcja. Czułam się naprawdę bezpiecznie. To, że nie mógł wejść nikt z zewnątrz w tej sytuacji też działało na plus. Jasne, że byłam pewna, że mój mąż jest zdrowy, ale gdyby do koleżanki z pokoju zaczęli przychodzić goście, to pewnie natychmiast włączyłby mi się syndrom ograniczonego zaufania.

Jeśli czegokolwiek mi zabrakło, to mąż mógł wszystko mi dostarczyć na izbę przyjęć, a pielęgniarki dostarczały mi pakunek do pokoju. Bez najmniejszego problemu!

Plusem pandemii jest też to, że nie trzymają Cię na siłę na oddziale, bo chcą minimalizować ilość pacjentek w pokoju. Tak więc pod koniec pierwszej doby w szpitalu zaczęłam już mocno nad sobą pracować: wykąpałam się, uczesałam, dużo chodziłam, żeby coraz łatwiej było mi się poruszać. A to wszystko po to, żeby pokazać, że jestem gotowa na powrót do domu. I udało się! Wyszłam do domu po drugiej dobie, czyli po 53 godzinach od urodzenia dziecka.

Pamiętaj jednak, że ja czułam się na to gotowa. Organizm dobrze mi się oczyszczał, rana ładnie goiła. Nie miałam zawrotów głowy, ani innych dolegliwości, nie miałam gorączki. Stan dziecka też był bardzo dobry. Obie byłyśmy gotowe, aby wrócić do domu i rozpocząć pracę nad rozkręcaniem laktacji. Dlatego pamiętaj, nic na siłę! Daj czas sobie i dziecku. Myśl rozsądnie i nie spiesz się do domu jeśli nie jesteś pewna, czy jesteście na to gotowi. Pomyśl o tym, że po wypisaniu ze szpitala i powrocie do domu w razie jakichkolwiek komplikacji możesz być skazana na problemy z przyjęciem do lekarza czy szpitala tak jak to się dzieje w przypadku wielu innych pacjentów. Zostając w szpitalu masz nieustanny dostęp do opieki pielęgniarek, położnych, lekarzy. Najlepiej zajmiesz się swoim dzieckiem tylko wtedy, kiedy będziesz zdrowa i nic nie będzie zakłócało Ci dochodzenia do siebie w połogu.

Trzymam kciuki za Was wszystkich – za przyszłe Mamusie i przyszłych Tatusiów i Waszych bliskich! Będzie dobrze!

Podziel się:
Czas czytania: 1 min
Page 2 of 3«123»

O mnie

Cześć, mam na imię Agnieszka! W maju 2020 roku zostałam mamą. Nie uważam, że macierzyństwo to orka na ugorze, ale nie sądzę też, że znalazłam się w krainie mlekiem i miodem płynącej. No dobra, mleka jest sporo, ale na pewno nie w takim znaczeniu! Na pewno im dłużej żyję, tym mniej wiem, ale czy to coś złego? W każdym razie chcę pisać dla Ciebie - Mamo, która próbujesz czymś zapchać czas, kiedy niemowlak wisi Ci na cycu lub butli, a Ty starasz się nie zasnąć; i dla Ciebie - Tato, który chciałbyś zrozumieć, co czuje Twoja kobieta, a co często jest bardzo wbrew (Twojej!) logice. Dla Was obojga i jeszcze dla Babci, Dziadka, Cioci czy Wujka, jeśli chcecie poznać trochę recenzji książek dla dużych i małych! Tworzę też własne materiały, którymi bardzo chętnie się z Wami podzielę!

Media społecznościowe

Ostatnie posty

Mój przewodnik po ciąży

Mój przewodnik po ciąży

11 stycznia 2021
Misia czyta Pucia!

Misia czyta Pucia!

2 stycznia 2021
Rady, rady, rady… (cz.2)

Rady, rady, rady… (cz.2)

26 grudnia 2020
Karty kontrastowe – zwierzęta

Karty kontrastowe – zwierzęta

22 listopada 2020
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Polityka prywatności
© 2020 copyright zaczytane.pl