
Tak, rodziłam w pandemii. Ani się chwalę, ani żalę. Wiem jednak, że perspektywa rodzenia dziecka, zwłaszcza pierwszego, w otoczeniu obcych ludzi i bez wsparcia bliskich może być stresująca, a nawet przerażająca, dlatego jeśli masz urodzić w najbliższym czasie, to może choć trochę pomogę Ci się przygotować.
I zacznę od tego, że miałam cesarskie cięcie. Zatem jeśli należysz do grona osób, które uważają, że CC to nie poród, to możesz nie czytać dalej. A jeśli dziwi Cię to, co napisałam to wiedz, że tak – są ludzie, którzy uważają, że CC to nie poród (nie taki z prawdziwego zdarzenia). Ale o tym opowiem w innym wpisie.
Jak to zatem było z moim porodem w pandemii?
W związku z tym, że na tydzień przed rozwiązaniem moja córka nie zdecydowała się obrócić główką w dół, lekarka, która prowadziła moją ciążę podjęła decyzję o konieczności przeprowadzenia cięcia cesarskiego. Z jednej strony byłam przerażona, bo oczywiście nie tak to planowałam, ale z drugiej i tak wiedziałam, że, w związku z panującymi obostrzeniami, mojego męża nie będzie przy mnie, więc było mi trochę mniej przykro.
Przyjęcie do szpitala trwało całe wieki! Siedziałam, wypisywałam zgody, zaświadczenia, dokumenty i inne cuda niewidy przez ponad 2 godziny. (Biurokracja okrutna – teraz nawet żeby urodzić dziecko musisz najpierw wyprodukować książkę telefoniczną.) O 7:00 byłam w rejestracji, wyszłam z niej trochę po 9:00, poszłam na KTG, a moja córka urodziła się o 10:00. Tak więc, jak widzisz, sprawy wbrew pozorom w końcu nabrały tempa. Jeszcze około 30-40 minut trwało zaszycie mi brzucha, a później już zostałam przewieziona na oddział poporodowy, gdzie w niedługim czasie została przywieziona mi moja Mała.
I znowu było mi przykro, że mój mąż nie może zobaczyć jej na żywo. Myślę, że jemu też było bardzo trudno, że swoją wyczekiwaną przez 9 miesięcy córeczkę mógł zobaczyć chwilowo tylko przez Messengera. Chwała technologii, że w ogóle istniała taka szansa!
I powiem Wam, że na tym moje „przykro mi” się skończyło. Jasne, że z pociachanym brzuchem i brakiem funkcjonujących mięśni było mi cholernie ciężko, ale fakt, że nie miałam nikogo do pomocy zmusił mnie do szybszej mobilizacji i stanięcia na nogi, bo musiałam zająć się córką. (Szpital, w którym rodziłam działa w tzw. systemie „rooming in”, czyli od razu po porodzie dostaje się dziecko do swojej sali i nie ma możliwości oddania go na oddział noworodkowy, żeby „odespać”, na co wcześniej namawiało mnie wiele osób. I wiecie co? Nawet gdyby była taka opcja, to i tak bym nie skorzystała.)
Nie będę czarować, że nagle zrobiło się super i generalnie to mogłabym zamieszkać na oddziale poporodowym, ale prawda jest taka, że rodzenie w pandemii ma swoje plusy. Nie przejmowałam się tym, że siedzę na łóżku z wywalonymi cycami i razem (ja i dziecko) uczymy się karmienia piersią, bo jedyne osoby jakie mogły mnie zobaczyć to inne mamy lub personel – dla wszystkich ten widok był czymś zupełnie normalnym. Nie przejmowałam się, że tzw. odchody poporodowe przelały mi się przez podkład wielkości pieluchy, bo to też było normalne. Nie przejmowałam się, że po tak gigantycznym naruszeniu wnętrzności, kiedy jelita dochodzą do siebie mam wzdęcia jak sto pięćdziesiąt, bo to też było normalne! W pierwszej dobie miałam rozpieprzone włosy, brudną piżamę, podkrążone oczy (spałam 40 minut z przerwami), brzuch jakbym nadal była w ciąży (to akurat trwało trochę dłużej) – generalnie nie wyglądałam jak typowa mama z instagrama, ale wiesz co? Nieważne, bo każda z nas tak wyglądała. Między kobietami panowała atmosfera przyjaźni, solidarności, wsparcia i zrozumienia. I to było piękne. Natychmiast jest się zmuszonym do zwiększonego zaufania do tak naprawdę obcych ludzi. Bo przecież nie pójdziesz z noworodkiem do toalety, więc musisz zostawić go pod opieką koleżanki z pokoju. To naprawdę bardzo zdrowe, bo uczysz się, że nie tylko w Twoich rękach dziecko jest bezpieczne, że trzeba zaufać. Tak dla zdrowia psychicznego.
Oczywiście warunki sanitarne były na najwyższym poziomie, wszyscy wszędzie chodzili w maseczkach, wszędzie obowiązywała dezynfekcja. Czułam się naprawdę bezpiecznie. To, że nie mógł wejść nikt z zewnątrz w tej sytuacji też działało na plus. Jasne, że byłam pewna, że mój mąż jest zdrowy, ale gdyby do koleżanki z pokoju zaczęli przychodzić goście, to pewnie natychmiast włączyłby mi się syndrom ograniczonego zaufania.
Jeśli czegokolwiek mi zabrakło, to mąż mógł wszystko mi dostarczyć na izbę przyjęć, a pielęgniarki dostarczały mi pakunek do pokoju. Bez najmniejszego problemu!
Plusem pandemii jest też to, że nie trzymają Cię na siłę na oddziale, bo chcą minimalizować ilość pacjentek w pokoju. Tak więc pod koniec pierwszej doby w szpitalu zaczęłam już mocno nad sobą pracować: wykąpałam się, uczesałam, dużo chodziłam, żeby coraz łatwiej było mi się poruszać. A to wszystko po to, żeby pokazać, że jestem gotowa na powrót do domu. I udało się! Wyszłam do domu po drugiej dobie, czyli po 53 godzinach od urodzenia dziecka.
Pamiętaj jednak, że ja czułam się na to gotowa. Organizm dobrze mi się oczyszczał, rana ładnie goiła. Nie miałam zawrotów głowy, ani innych dolegliwości, nie miałam gorączki. Stan dziecka też był bardzo dobry. Obie byłyśmy gotowe, aby wrócić do domu i rozpocząć pracę nad rozkręcaniem laktacji. Dlatego pamiętaj, nic na siłę! Daj czas sobie i dziecku. Myśl rozsądnie i nie spiesz się do domu jeśli nie jesteś pewna, czy jesteście na to gotowi. Pomyśl o tym, że po wypisaniu ze szpitala i powrocie do domu w razie jakichkolwiek komplikacji możesz być skazana na problemy z przyjęciem do lekarza czy szpitala tak jak to się dzieje w przypadku wielu innych pacjentów. Zostając w szpitalu masz nieustanny dostęp do opieki pielęgniarek, położnych, lekarzy. Najlepiej zajmiesz się swoim dzieckiem tylko wtedy, kiedy będziesz zdrowa i nic nie będzie zakłócało Ci dochodzenia do siebie w połogu.
Trzymam kciuki za Was wszystkich – za przyszłe Mamusie i przyszłych Tatusiów i Waszych bliskich! Będzie dobrze!