Moja odpowiedź jest jedna – tak, zdecydowanie warto. I na tym mój wpis mógłby się zakończyć, ale chciałbym streścić Wam, czego szkoła rodzenia mnie (nas) nauczyła, a czego mi zabrakło na zajęciach. Może dzięki temu któraś z Was zwróci uwagę na coś, o czym ja nie pomyślałam lub czego nie ma w programie waszej szkoły, a mogłoby się przydać.

Zacznę zatem od tego, dlaczego wybraliśmy się z mężem do szkoły rodzenia, bo rzecz jasna uważam, że nie każdy musi przejść taki kurs. My zdecydowaliśmy się z trzech powodów:

Po pierwsze bo chcieliśmy. Jesteśmy logistykami i zadaniowcami, lubimy mieć jasny plan działania i instrukcje obsługi do wszystkiego, co jest dla nas nowe. Wydawało nam zatem jasne, że takie zajęcia to dla nas konieczność.

Po drugie bo nie mieliśmy możliwość liczyć na pomoc rodziców czy rodzeństwa, którzy są już doświadczeni (niestety mieszkają daleko), a wiadomo, że w nowej sytuacji najlepiej czerpać z czyjegoś doświadczenia. Zamiast obdzwaniać rodzinę, postanowiliśmy zdać się na profesjonalistów, którzy przez lata pracy z ciężarnymi i młodymi rodzicami dowiedzieli się, co sprawia najwięcej problemów i o czym przede wszystkim należy rozmawiać.

Po trzecie, bo oboje jesteśmy Zosiami-samosiami i lubimy po swojemu, a przejście wspólnie przez szkołę rodzenia daje wspólny front i nie naraża na przepychanki w stylu „Moja mama powiedziała…”.

Zapisaliśmy się więc na zajęcia do szkoły prowadzonej przez bardzo popularną krakowską położną, panią Lucynkę. Nie będę robić reklamy, ale zainteresowani na pewno dogrzebią się o kogo chodzi. Drugą prowadzącą była pani Agnieszka, która jeszcze nie jest tak znana, jak pani Lucynka, ale sądzę, że to kwestia czasu, bo babeczka jest po prostu KO-CHA-NA!

Ale do rzeczy!

W szkole rodzenia na pewno nauczyliśmy się bardzo podstawowych, ale jakże cennych rzeczy. Między innymi obsługi noworodka. Wbrew pozorom temat nie jest prosty. To całe przewijanie, kąpanie, noszenie, pielęgnowanie (łącznie z wyciąganiem glutów z nosa) to nie takie oczywiste sprawy, jak by się mogło wydawać.

Zdobyliśmy również wiele praktycznych informacji, czyli jak wygląda przyjęcie do szpitala i wszystkie z tym związane formalności. Dowiedzieliśmy się jak napisać plan porodu, a wcześniej nawet nie miałam pojęcia, że coś takiego się robi (mnie osobiście się nie przydało, bo poród w pandemii i ostatecznie zakończony CC, ale uważam, że warto wiedzieć).

Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat krakowskich szpitali, z którymi panie miały okazje współpracować, co również wielu osobom pomogło podjąć decyzję, gdzie ostatecznie urodzić. Dowiedzieliśmy w końcu jak przebiega poród SN (siłami natury) i CC (cięcie cesarskie).

Jednak to, co było dla mnie w tych wszystkich zajęciach najcenniejsze to fakt, że obie panie bardzo mocno angażowały partnerów – przyszłych tatusiów. Dawały dużą swobodę i absolutnie nie narzucały niczego w kwestii ich obecności przy porodzie, bo to wiadomo – sprawa bardzo indywidualna, ale w kwestii opieki nad dzieckiem traktowały nas równo – koniec ze stereotypem mamuśki co to ma oporządzić dziecko, ugotować obiad dla męża, zrobić pranie i jeszcze wyglądać jak milion dolarów! 😉 – dziecko jest nasze i oboje musimy być zaangażowani w to, co się z nim dzieje (nam bardzo pasuje takie podejście, ale jeśli ktoś patrzy na temat bardziej…tradycyjnie, to raczej nie powinien wybierać tej szkoły).

Ogólnie prawie wszystko na plus. Tak naprawdę zabrakło mi tylko jednej rzeczy. (Uwaga, będzie o cyckach!) A mianowicie, poza naprawdę promowanym i gloryfikowanym tematem karmienia piersią, zabrakło mi faktycznego spojrzenia na te piersi. Obie panie są edukatorka laktacyjnymi, więc mają kompetencję, aby sprawdzić np. jak wygląda brodawka sutkowa i czy aby na pewno nie będzie z nią żadnych kłopotów po porodzie. Zastanawiacie się jakie problemy mam na myśli? Ano takie, że ta brodawka będzie po prostu za krótka! Tak, też nie miałam o tym pojęcia. I nie mam pojęcia dlaczego tak mało się o tym mówi, ale okazuje się, że są kobiety (takie jak ja), których brodawka nie pracuje jak należy i, mimo że wszystkie hormony działają poprawnie a dziecko jest prawdziwym ssakiem, nie są w stanie karmić dziecka piersią! Tu na szczęście z pomocą przychodzi genialny wynalazek, a mianowicie nakładki, które imitują wyciągniętą brodawkę, ale to już jest leczenie, a nie zapobieganie. I właśnie tego zabrakło mi w szkole rodzenia – przyjrzenia się piersiom i zapobieganie zamiast leczenia. Bo z tym problemem można sobie poradzić ale ważne jest to, żeby zająć się tym odpowiednio wcześnie, czyli jeszcze przed porodem.

Teraz pewnie byłabym mądrzejsza i poprosiła o taką poradę jeszcze w ramach szkoły rodzenia, a tak musiałam skorzystać z pomocy doradcy laktacyjnego, która choć bardzo fachowa na naszym ówczesnym etapie niewiele pomogła, bo moje dziecko przyzwyczajone do ułatwiającej życie nakładki nie chciało z niej zrezygnować. Tym sposobem w poporodowej burzy hormonów miałam dodatkowy kamień w bucie, który uwierał jak cholera, bo przecież ani nie urodziłam naturalnie, ani nawet nie jestem w stanie „tak naprawdę” karmić dziecka piersią! No masakra!

Luz, nie martwcie się! Już mi przeszło! A moje dziecko od skończonego 5 miesiąca postanowiło jednak jeść bez nakładki, a nikt nie dawał nam na to szansy! Dacie wiarę? Kiedyś napiszę Wam o co chodzi 😉 

PS. Szkoła rodzenia zupełnie nie wygląda jak na amerykańskich filmach. Nie ma wspólnego leżenia na podłodze, ćwiczeń oddychania ani innych takich 😉

Podziel się: